Wyłączyłem
silnik i wyciągnąłem kluczyki ze stacyjki. Powoli rozejrzałem się wokół i
mimowolnie uśmiechnąłem. Nic się nie zmieniło. Podwórko wciąż ogradzał ten sam,
zardzewiały, metalowy płot, trawnik był równo przystrzyżony a firanki w oknach
zaciągnięte w obawie przed wścibskim okiem sąsiadów. Wszystko na swoim miejscu.
Powoli
zsunąłem się z siedzenia czarnego ścigacza i otrzepałem spodnie z
niewidzialnego kurzu. Myślałem, że już nigdy nie wrócę w te strony, nie po tym
co przeżyłem. Czemu więc przyjechałem? Czemu zgodziłem się pomóc, skoro nie
łączyło mnie z tym domem nic oprócz wspomnień? Powoli przeczesałem włosy prawą
dłonią i ruszyłem w kierunku drzwi. Furtka znajomo skrzypnęła, betonowe płyty
pod stopami zadygotały, a kolorowe, metalowe zawieszki na ogrodzeniu zadzwoniły
na wietrze. Dokładnie jak trzy lata temu.
Stanąłem
przed drzwiami obitymi brązową imitacją skóry i odetchnąłem. Po prostu zapukaj.
Dwa razy uderz knykciami o drewnianą ramę i będzie po wszystkim. No już.
Flegmatycznie uniosłem rękę, zastanawiając się co naprawdę tu robię by po chwili opuścić ją z powrotem wzdłuż
mojego ciała. Potrzebowałem jeszcze raz to przemyśleć. Odsunąłem się od drzwi i
ruszyłem w stronę ogrodu, przyciśnięty do białych ścian budynku, przyglądając
się idealnie rozsadzonym petuniom. Minąłem garaż i stanąłem przed ogrodową
huśtawką umieszczoną pomiędzy drzewkami owocowymi. Potrzebuję tylko chwilę
tutaj posiedzieć. Pomyśleć.
- Nie
przyjechałem tutaj ze względu na ciebie. – Mruknąłem usadawiając się wygodnie
na jednej z poduszek.
- Zdaję
sobie z tego sprawę.
Powoli
odetchnąłem i założyłem ręce za głowę.
- Nie
mogłem jej zostawić. Myślałem, że po prostu wyjadę i będzie po wszystkim, ale
jak widać to wróciło. Nigdy taki nie byłem, nigdy bym jej nie zostawił samej
sobie jeżeli tylko wiedziałbym o wszystkim. Musisz wiedzieć, że tylko dlatego
tu jestem.
- Wiem
o tym… - Powoli obróciłem się i spojrzałem na mężczyznę stojącego u progu
tylnych drzwi. Jego niegdyś kruczoczarne włosy teraz pokrywała siwizna,
policzki zapadły się, a oczy przypominały dwa doły na tle jego bladej,
pomarszczonej skóry. Wyglądał jakby w ostatnich dniach sporo stracił na wadze.
Zielony sweter wisiał na nim, jak na wieszaku, a stare, ubrudzone, czarne
ogrodniczki były o dobre trzy rozmiary za duże. – Skąd wiedziałeś, że tu będę?
-
Zawsze uciekałeś od problemów. Po co miałbyś czekać przy wejściu na kogoś kogo
już dawno straciłeś. Zbyt dobrze cię znam – westchnąłem, wpatrując się w
lawirujące między gałęziami liście płaczącej wierzby – tato.
Zaległa
cisza. Jedynie wiatr dawał o sobie znać, stukając w stare kafelki ułożone na
dachu, poruszając szczytami drzew. Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu
siedzieliśmy szczęśliwie na tej samej huśtawce, wtuleni w siebie, przyglądając
się w ciszy krajobrazowi. Liczyłem zaledwie kilka wiosen i nie bardzo widziałem
sens w wpatrywaniu się w przestrzeń, więc cały czas szturchałem siostrę
łokciem, żeby zwróciła na mnie uwagę. Tak, Lilyth. Mała Lilyth.
Tamtej
nocy Lils odeszła. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, że miała problemy. Dla mnie
była idealna. Pamiętam jak przez mgłę, że zamknęła się na resztę wieczoru w
pokoju. Mama powiedziała, że dziewczyny tak mają. Mają swoje humorki.
Powiedziała, że czasem trzeba poczekać, aż same pozwolą nam odkryć co je trapi.
Potem zrobiła mi moje ulubione kakao z piankami i zaprowadziła do łóżka. Długo
siedziałem tak, z rozwartymi powiekami, nie mogąc usnąć. W końcu zrezygnowany
ułożyłem się przy oknie i wpatrywałem w kilkanaście płaczących wierzb,
zasadzonych na naszej posiadłości. Na jednej z gałęzi siedziała Lilyth.
Zastanawiałem się czemu, czyżby też nie mogła spać? A może po prostu miała
kolejny ze swoich humorów? Myślałem, że to nie fair, że ona może bawić się w
ogrodzie, kiedy mi kazano iść spać. Nadąsany zsunąłem się z parapetu i ruszyłem
do pokoju rodziców. Powoli szturchałem mamę, a gdy ta w końcu się obudziła i
zaspanym głosem spytała o co chodzi, zacząłem protestować. Jak dziś pamiętam,
zmarszczone czoło rodzicielki, kiedy ta ubierała szlafrok i podchodziła do
okna.
-
George? George!
Jej
głos dźwięczał w mojej głowie jakby właśnie stała obok. Jakby właśnie krzyczała
w rozpaczy, zbiegając po schodach. Tamtej nocy znaleźli ciało Lilyth. Uwieszone
na uginających się pod jej ciężarem gałęziach płaczącej wierzby. Nie pozwolono
mi jej zobaczyć, ani wtedy, ani nigdy później. Nawet na pogrzebie trumna była
zamknięta. Wszystkie zdjęcia Lils gdzieś zniknęły, tak jakby nigdy jej nie
było. Jakby tego wieczoru huśtała się z nami obca dziewczyna, w nocy bawiąc się
w naszym ogrodzie.
Nigdy
nie było już tak samo. Po jakimś czasie wydawać by się mogło, że wszystko
wróciło do normy, ale to tak jakby powiedzieć, że po wygranej z rakiem jest się
już zupełnie zdrowym. Byliśmy chorzy, umieraliśmy, jeszcze o tym nie wiedząc.
Cztery
lata później zacząłem rozumieć Lilyth i to co zrobiła. Miałem dwanaście lat, a
życie powoli przestawało być proste. Przestawałem być dzieckiem. Przez kolejne
dwa lata rozmyślałem o niej, o mojej idealnej Lils. Byłem w jej wieku kiedy w
końcu dopasowałem wszystkie elementy układanki. Byłem w jej wieku kiedy ojciec
uderzył mnie po raz pierwszy.
Wtedy
mama zaczęła marnieć. Dosłownie znikała w oczach. Codziennie wieczorem
przychodziła do mojego pokoju i przepraszała. Obiecywała, że to już koniec, że
wszystko będzie dobrze. Tata zawsze przepraszał. Na początku nie mogłem tego
pojąć. To przez niego Lilyth odeszła, czemu robił to znowu?
Odpowiedź
przyszła z czasem. Nie radził sobie, przestał radzić, kiedy ona zaczęła
dorastać. Przestała go słuchać, przestała zważać na rodzinę. Żaden rodzic nie
chciałby tego poznać. Kiedy skończyłem szesnaście lat wszystko ustało. Co nie
oznacza, że było lepiej. Życie tutaj było tak bardzo toksyczne. Kochałem
rodziców. Tak jak kochałem Lils, nawet pomimo tego jak postępowała zaraz przed
śmiercią. Jako dziecko naiwnie wierzyłem w jej idealną postać. Lilyth jaką
znałem była jedynie złudzeniem. Ale pomimo tego, nie potrafiłem. Zostać, udawać
dłużej że jest ok. Że nie widzę spojrzeń przechodniów, że nie wiem o plotkach.
W osiemnaste urodziny zniknąłem. Nie miałem wracać, nigdy nie planowałem
przyszłości, w której mógłbym przebaczyć. Jednak wieść, że mama umiera była
niczym grom z jasnego nieba. Była ona jedyną cząstką Lilyth jaka mi pozostała.
Utracenie jej wiązało się z utraceniem wszystkiego co po niej miałem. To tak
jakbym nagle stał się nic nie wartym, przeciętnym przechodniem.
Po raz
pierwszy byłem pewny. Wróciłem. Powoli wstałem z huśtawki i przetarłem
załzawione oczy. Musiałem ratować ostatnią cząstkę tej rodziny, nie mógłbym żyć
z myślą, że pozwoliłem jej odejść. To był powód czemu zgodziłem się wrócić. I
właśnie o tym potrzebowałem sobie przypomnieć.
Pociągając
nosem skierowałem się w stronę tylnych, kuchennych drzwi, z okienkiem przysłoniętym
czerwoną zasłonką w białe grochy. Cicho zachichotałem przekraczając próg na
samo wspomnienie chwili, kiedy pomagałem mamie w jej szyciu. Podejrzewam, że do
tej pory mógłbym znaleźć pod którąś z szafek kłębki nitki. Kuchnia wydawała się
niezmieniona. Stary, obdrapany stół stał na lewo od drzwi, sprane poduszki
poukładane były na brązowym tapczanie stojącym w rogu, na oknie poustawiane
były donice z fiołkami. Mimo wszystko uśmiechałem się pod nosem mijając rząd
szafek przykrytych szarym blatem, starą lodówkę z kolorowymi magnesami,
kuchenkę. Przypominały mi się chwile spędzone z Lils, zanim jeszcze wszystko
zaczęło się psuć. Kiedy kakao było naszą ambrozją, a przesiadywanie na
kuchennym tapczanie jedynym pociesznym zajęciem. Powoli wyszedłem na korytarz i
rozejrzałem się. Naprzeciw mnie, w rozległym salonie stał ojciec, wpatrzony w
krajobraz za oknem. Powoli odetchnąłem i spojrzałem w stronę schodów. Mama
musiała być w swoim pokoju. Najciszej jak potrafiłem zacząłem wspinać się po
drewnianych stopniach, ręką wodząc po wyblakłych miejscach po fotografiach na
zielono białych tapetach. Większość zniknęła już za moich czasów, resztę
musieli zdjąć już po tym jak wyjechałem. Byłem ciekawy co się z nimi stało.
Nigdy nie interesowałem się swoimi pamiątkami, nie jestem nawet pewny, czy
rozpoznałbym siebie na zdjęciach z dzieciństwa.
Na
górze były tylko cztery pomieszczenia. Stary pokój mojej siostry, na samym
końcu korytarza, zaraz obok mój, z obdartymi framugami i niepasującą do
kompletu, trzy razy wymienianą szybką w drzwiach, pokój gościnny, w którym
często sypiał tata, gdy co jakiś czas mama zaczynała narzekać, że przez jego
chrapanie nie może się wyspać, oraz sypialnia moich rodziców. Powoli udałem się
do ostatniego, mijając stary kredens ze sklejanym taśmą zegarem z kukułką i
zapukałem dwa razy nim przeszedłem przez próg.
Nie
jestem pewien, czy właśnie tak wyglądało wszystko przed moim wyjazdem. Na
środku stało wielkie, dwuosobowe łoże przykryte ręcznie haftowaną, kwiecistą
narzutą, ze zdobionym, różowym baldachimem. Po obu jego stronach stały białe etażerki,
dalej szafa i mała półka na książki. Po drugiej stronie znajdowała się malowana
przez mamę komoda, stary telewizor i biurko ze stosikiem poukładanych książek.
Wszystko idealne, ułożone co do milimetra. Jedyne, co zakłócało wyidealizowany
wygląd pokoju była przeraźliwe chuda postać kobiety w szarej podomce, stojąca
przy oknie. Kasztanowe włosy związane były w niedbałego koka opadającego na
plecy, z dwóch stron upięte wsuwkami. Jednak dopiero kiedy odwróciła się, moje
serce zamarło.
Marie
była kiedyś piękną kobietą. Teraz jej szare oczy umieszone były tak głęboko, że
nie byłem pewny, czy z jej twarzy nie zieją w moją stronę dwa, fioletowe doły.
Niegdyś opalona skóra, była teraz koloru starej owsianki, a zmarszczki postarzały
ją o dobre dwadzieścia lat. Jedynie usta pozostały te same. Wyschnięte,
pomarszczone usta, układające się w delikatnym uśmiechu.
- James
– wyszeptała, wyciągając w moją stronę przeraźliwie chudą rękę. Powoli ruszyłem
w jej kierunku i przytuliłem ją najdelikatniej jak potrafiłem, bojąc się, że
każdy większy nacisk mógłby zrobić jej krzywdę. – Pokaż no się. Wyrosłeś.
Zdawała
się nie zważać na swój stan, jakby wszystko było w porządku, jakby wcale nie
ważyła najwyżej czterdziestu kilo i nie wyglądała jak obsada The Walking Dead.
-
Opowiadaj.
Dopiero
kiedy słońce znikało już za horyzontem opuściłem jej pokój, uprzednio pomagając
jej przebrać się w spraną koszulę nocną i ułożyć się w fałdach pościeli, które pochłaniały
ją w całości. Delikatnie zamknąłem drzwi i oparłem się o chłodną ścianę,
spoglądając przez balustradę na światło padające z kuchni. Miałem ochotę po
prostu się rozpłakać. Co się z nami stało, z naszą czwórką, kochającą się
rodziną. Miałem wrażenie jakbym właśnie tracił jej resztki, które niczym piasek
wypływały przez moje palce. Stałem tak jeszcze dobre dziesięć minut wpatrując
się w ciemno zielony, wychodzony dywan, zastanawiając się nad ostatnimi trzema
latami mojej nieobecności, by po chwili z westchnieniem zejść na dół i
skierować się do kuchni.
Dopiero
będąc wewnątrz dostrzegłem ojca zdejmującego czajnik z palnika. Spojrzał w moją
stronę ze smutkiem na twarzy, po czym zalał wrzątkiem wyszczerbany kubek z logo
firmy ubezpieczeniowej.
- Mi
też możesz zrobić. – Powiedziałem, siadając na tapczanie. Powoli oparłem łokcie
na stole i schowałem twarz w dłoniach, oddychając głęboko. Chwilę później pojawił
się przede mną kubek niesłodzonej earl grey, a krzesło naprzeciwko
zaskrzypiało. Trwaliśmy tak w ciszy, przerywanej jedynie przez tykanie zegara
ustawionego na brudnym pochłaniaczu.
- Jak
się trzymasz?
Spojrzałem
na niego nieprzytomnie. Wyglądał na poważnego, z dłońmi naokoło naczynia,
patrząc prosto w moje oczy.
- Jest
w porządku. – Mruknąłem, przyciągając do siebie herbatę i wyjmując z niej
łyżeczkę.
- Nie
wymieszałeś.
- Wiem,
że już to zrobiłeś. Jak zawsze – dodałem po chwili zastanowienia. W
pomieszczeniu znów zapanowała niezręczna cisza.
-
Przepraszam. Za… Za wszystko. – Po raz kolejny spojrzałem w jego oczy i
westchnąłem cicho.
- Nie
wymagaj ode mnie cudownego przebaczenia.
- Nie
wymagam.
-
Wróciłem dla mamy. Gdyby chodziło o ciebie nawet bym się nie zastanawiał. –
Widziałem jak drży, kiedy wypowiedziałem ostatnie zdanie. Powoli przełknął
ślinę i obrócił kubek dwa razy.
- Wiem.
Chcę po prostu, żeby najbliższe tygodnie obyły się bez niepotrzebnych
kontrowersji. Chcę… Chcę żeby mama… Żeby Marie…
-
Rozumiem – przerwałem, spoglądając w okno wychodzące na ogród, chwilę
przyglądając się starej huśtawce. – Chcę tego samego.
Powoli
wstałem i skierowałem się w stronę wyjścia.
- A
twoja herbata? – Spytał, patrząc w moją stronę.
-
Wypiję rano.
Powoli
udałem się na górę, do swojego starego pokoju. Delikatnie nacisnąłem na klamkę
i przeszedłem przez próg. Pierwsze co ujrzałem to granatowe ściany. Stara,
czarna sofa, biurko pod oknem, szafa z ciuchami, dwie komody i szafka na
książki. W kącie stały poukładane stare magazyny motoryzacyjne, a zza szafy
wystawał karton po częściach do motocyklu. Mój stary, ukochany pokój. Powoli
otworzyłem sofę i wyciągnąłem z jej wnętrza pościel, wciąż pachnącą lukrecjowym
proszkiem do prania. W kilka sekund ściągnąłem buty i ubrania, by wylądować pod
kołdrą w samych bokserkach. Powoli przetarłem oczy i wyciągnąłem się na
delikatnie przykrótkim posłaniu. Nie ma to jak w domu.
***
Rozdział trochę nie przypadł mi do gustu. Nie wiem, wciąż mam wrażenie, że coś jest nie tak, coś nie gra. Ale trudno, lepiej raczej nie będzie ;)
Dziękuję bardzo za komentarze pod prologiem i jednego obserwującego, nawet nie wiecie jak się cieszyłam jak to zobaczyłam haha :3
W kolejnym powinno pojawić się już trochę więcej akcji dotyczącej teraźniejszości, więc mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Do następnego!