piątek, 11 października 2013

Rozdział I

Wyłączyłem silnik i wyciągnąłem kluczyki ze stacyjki. Powoli rozejrzałem się wokół i mimowolnie uśmiechnąłem. Nic się nie zmieniło. Podwórko wciąż ogradzał ten sam, zardzewiały, metalowy płot, trawnik był równo przystrzyżony a firanki w oknach zaciągnięte w obawie przed wścibskim okiem sąsiadów. Wszystko na swoim miejscu.
Powoli zsunąłem się z siedzenia czarnego ścigacza i otrzepałem spodnie z niewidzialnego kurzu. Myślałem, że już nigdy nie wrócę w te strony, nie po tym co przeżyłem. Czemu więc przyjechałem? Czemu zgodziłem się pomóc, skoro nie łączyło mnie z tym domem nic oprócz wspomnień? Powoli przeczesałem włosy prawą dłonią i ruszyłem w kierunku drzwi. Furtka znajomo skrzypnęła, betonowe płyty pod stopami zadygotały, a kolorowe, metalowe zawieszki na ogrodzeniu zadzwoniły na wietrze. Dokładnie jak trzy lata temu.
Stanąłem przed drzwiami obitymi brązową imitacją skóry i odetchnąłem. Po prostu zapukaj. Dwa razy uderz knykciami o drewnianą ramę i będzie po wszystkim. No już. Flegmatycznie uniosłem rękę, zastanawiając się co naprawdę tu robię  by po chwili opuścić ją z powrotem wzdłuż mojego ciała. Potrzebowałem jeszcze raz to przemyśleć. Odsunąłem się od drzwi i ruszyłem w stronę ogrodu, przyciśnięty do białych ścian budynku, przyglądając się idealnie rozsadzonym petuniom. Minąłem garaż i stanąłem przed ogrodową huśtawką umieszczoną pomiędzy drzewkami owocowymi. Potrzebuję tylko chwilę tutaj posiedzieć. Pomyśleć.
- Nie przyjechałem tutaj ze względu na ciebie. – Mruknąłem usadawiając się wygodnie na jednej z poduszek.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
Powoli odetchnąłem i założyłem ręce za głowę.
- Nie mogłem jej zostawić. Myślałem, że po prostu wyjadę i będzie po wszystkim, ale jak widać to wróciło. Nigdy taki nie byłem, nigdy bym jej nie zostawił samej sobie jeżeli tylko wiedziałbym o wszystkim. Musisz wiedzieć, że tylko dlatego tu jestem.
- Wiem o tym… - Powoli obróciłem się i spojrzałem na mężczyznę stojącego u progu tylnych drzwi. Jego niegdyś kruczoczarne włosy teraz pokrywała siwizna, policzki zapadły się, a oczy przypominały dwa doły na tle jego bladej, pomarszczonej skóry. Wyglądał jakby w ostatnich dniach sporo stracił na wadze. Zielony sweter wisiał na nim, jak na wieszaku, a stare, ubrudzone, czarne ogrodniczki były o dobre trzy rozmiary za duże. – Skąd wiedziałeś, że tu będę?
- Zawsze uciekałeś od problemów. Po co miałbyś czekać przy wejściu na kogoś kogo już dawno straciłeś. Zbyt dobrze cię znam – westchnąłem, wpatrując się w lawirujące między gałęziami liście płaczącej wierzby – tato.
Zaległa cisza. Jedynie wiatr dawał o sobie znać, stukając w stare kafelki ułożone na dachu, poruszając szczytami drzew. Pamiętam jak jeszcze kilka lat temu siedzieliśmy szczęśliwie na tej samej huśtawce, wtuleni w siebie, przyglądając się w ciszy krajobrazowi. Liczyłem zaledwie kilka wiosen i nie bardzo widziałem sens w wpatrywaniu się w przestrzeń, więc cały czas szturchałem siostrę łokciem, żeby zwróciła na mnie uwagę. Tak, Lilyth. Mała Lilyth.
Tamtej nocy Lils odeszła. Nie mogłem jeszcze wiedzieć, że miała problemy. Dla mnie była idealna. Pamiętam jak przez mgłę, że zamknęła się na resztę wieczoru w pokoju. Mama powiedziała, że dziewczyny tak mają. Mają swoje humorki. Powiedziała, że czasem trzeba poczekać, aż same pozwolą nam odkryć co je trapi. Potem zrobiła mi moje ulubione kakao z piankami i zaprowadziła do łóżka. Długo siedziałem tak, z rozwartymi powiekami, nie mogąc usnąć. W końcu zrezygnowany ułożyłem się przy oknie i wpatrywałem w kilkanaście płaczących wierzb, zasadzonych na naszej posiadłości. Na jednej z gałęzi siedziała Lilyth. Zastanawiałem się czemu, czyżby też nie mogła spać? A może po prostu miała kolejny ze swoich humorów? Myślałem, że to nie fair, że ona może bawić się w ogrodzie, kiedy mi kazano iść spać. Nadąsany zsunąłem się z parapetu i ruszyłem do pokoju rodziców. Powoli szturchałem mamę, a gdy ta w końcu się obudziła i zaspanym głosem spytała o co chodzi, zacząłem protestować. Jak dziś pamiętam, zmarszczone czoło rodzicielki, kiedy ta ubierała szlafrok i podchodziła do okna.
- George? George!
Jej głos dźwięczał w mojej głowie jakby właśnie stała obok. Jakby właśnie krzyczała w rozpaczy, zbiegając po schodach. Tamtej nocy znaleźli ciało Lilyth. Uwieszone na uginających się pod jej ciężarem gałęziach płaczącej wierzby. Nie pozwolono mi jej zobaczyć, ani wtedy, ani nigdy później. Nawet na pogrzebie trumna była zamknięta. Wszystkie zdjęcia Lils gdzieś zniknęły, tak jakby nigdy jej nie było. Jakby tego wieczoru huśtała się z nami obca dziewczyna, w nocy bawiąc się w naszym ogrodzie.
Nigdy nie było już tak samo. Po jakimś czasie wydawać by się mogło, że wszystko wróciło do normy, ale to tak jakby powiedzieć, że po wygranej z rakiem jest się już zupełnie zdrowym. Byliśmy chorzy, umieraliśmy, jeszcze o tym nie wiedząc.
Cztery lata później zacząłem rozumieć Lilyth i to co zrobiła. Miałem dwanaście lat, a życie powoli przestawało być proste. Przestawałem być dzieckiem. Przez kolejne dwa lata rozmyślałem o niej, o mojej idealnej Lils. Byłem w jej wieku kiedy w końcu dopasowałem wszystkie elementy układanki. Byłem w jej wieku kiedy ojciec uderzył mnie po raz pierwszy.
Wtedy mama zaczęła marnieć. Dosłownie znikała w oczach. Codziennie wieczorem przychodziła do mojego pokoju i przepraszała. Obiecywała, że to już koniec, że wszystko będzie dobrze. Tata zawsze przepraszał. Na początku nie mogłem tego pojąć. To przez niego Lilyth odeszła, czemu robił to znowu?
Odpowiedź przyszła z czasem. Nie radził sobie, przestał radzić, kiedy ona zaczęła dorastać. Przestała go słuchać, przestała zważać na rodzinę. Żaden rodzic nie chciałby tego poznać. Kiedy skończyłem szesnaście lat wszystko ustało. Co nie oznacza, że było lepiej. Życie tutaj było tak bardzo toksyczne. Kochałem rodziców. Tak jak kochałem Lils, nawet pomimo tego jak postępowała zaraz przed śmiercią. Jako dziecko naiwnie wierzyłem w jej idealną postać. Lilyth jaką znałem była jedynie złudzeniem. Ale pomimo tego, nie potrafiłem. Zostać, udawać dłużej że jest ok. Że nie widzę spojrzeń przechodniów, że nie wiem o plotkach. W osiemnaste urodziny zniknąłem. Nie miałem wracać, nigdy nie planowałem przyszłości, w której mógłbym przebaczyć. Jednak wieść, że mama umiera była niczym grom z jasnego nieba. Była ona jedyną cząstką Lilyth jaka mi pozostała. Utracenie jej wiązało się z utraceniem wszystkiego co po niej miałem. To tak jakbym nagle stał się nic nie wartym, przeciętnym przechodniem.
Po raz pierwszy byłem pewny. Wróciłem. Powoli wstałem z huśtawki i przetarłem załzawione oczy. Musiałem ratować ostatnią cząstkę tej rodziny, nie mógłbym żyć z myślą, że pozwoliłem jej odejść. To był powód czemu zgodziłem się wrócić. I właśnie o tym potrzebowałem sobie przypomnieć.
Pociągając nosem skierowałem się w stronę tylnych, kuchennych drzwi, z okienkiem przysłoniętym czerwoną zasłonką w białe grochy. Cicho zachichotałem przekraczając próg na samo wspomnienie chwili, kiedy pomagałem mamie w jej szyciu. Podejrzewam, że do tej pory mógłbym znaleźć pod którąś z szafek kłębki nitki. Kuchnia wydawała się niezmieniona. Stary, obdrapany stół stał na lewo od drzwi, sprane poduszki poukładane były na brązowym tapczanie stojącym w rogu, na oknie poustawiane były donice z fiołkami. Mimo wszystko uśmiechałem się pod nosem mijając rząd szafek przykrytych szarym blatem, starą lodówkę z kolorowymi magnesami, kuchenkę. Przypominały mi się chwile spędzone z Lils, zanim jeszcze wszystko zaczęło się psuć. Kiedy kakao było naszą ambrozją, a przesiadywanie na kuchennym tapczanie jedynym pociesznym zajęciem. Powoli wyszedłem na korytarz i rozejrzałem się. Naprzeciw mnie, w rozległym salonie stał ojciec, wpatrzony w krajobraz za oknem. Powoli odetchnąłem i spojrzałem w stronę schodów. Mama musiała być w swoim pokoju. Najciszej jak potrafiłem zacząłem wspinać się po drewnianych stopniach, ręką wodząc po wyblakłych miejscach po fotografiach na zielono białych tapetach. Większość zniknęła już za moich czasów, resztę musieli zdjąć już po tym jak wyjechałem. Byłem ciekawy co się z nimi stało. Nigdy nie interesowałem się swoimi pamiątkami, nie jestem nawet pewny, czy rozpoznałbym siebie na zdjęciach z dzieciństwa.
Na górze były tylko cztery pomieszczenia. Stary pokój mojej siostry, na samym końcu korytarza, zaraz obok mój, z obdartymi framugami i niepasującą do kompletu, trzy razy wymienianą szybką w drzwiach, pokój gościnny, w którym często sypiał tata, gdy co jakiś czas mama zaczynała narzekać, że przez jego chrapanie nie może się wyspać, oraz sypialnia moich rodziców. Powoli udałem się do ostatniego, mijając stary kredens ze sklejanym taśmą zegarem z kukułką i zapukałem dwa razy nim przeszedłem przez próg.
Nie jestem pewien, czy właśnie tak wyglądało wszystko przed moim wyjazdem. Na środku stało wielkie, dwuosobowe łoże przykryte ręcznie haftowaną, kwiecistą narzutą, ze zdobionym, różowym baldachimem. Po obu jego stronach stały białe etażerki, dalej szafa i mała półka na książki. Po drugiej stronie znajdowała się malowana przez mamę komoda, stary telewizor i biurko ze stosikiem poukładanych książek. Wszystko idealne, ułożone co do milimetra. Jedyne, co zakłócało wyidealizowany wygląd pokoju była przeraźliwe chuda postać kobiety w szarej podomce, stojąca przy oknie. Kasztanowe włosy związane były w niedbałego koka opadającego na plecy, z dwóch stron upięte wsuwkami. Jednak dopiero kiedy odwróciła się, moje serce zamarło.
Marie była kiedyś piękną kobietą. Teraz jej szare oczy umieszone były tak głęboko, że nie byłem pewny, czy z jej twarzy nie zieją w moją stronę dwa, fioletowe doły. Niegdyś opalona skóra, była teraz koloru starej owsianki, a zmarszczki postarzały ją o dobre dwadzieścia lat. Jedynie usta pozostały te same. Wyschnięte, pomarszczone usta, układające się w delikatnym uśmiechu.
- James – wyszeptała, wyciągając w moją stronę przeraźliwie chudą rękę. Powoli ruszyłem w jej kierunku i przytuliłem ją najdelikatniej jak potrafiłem, bojąc się, że każdy większy nacisk mógłby zrobić jej krzywdę. – Pokaż no się. Wyrosłeś.
Zdawała się nie zważać na swój stan, jakby wszystko było w porządku, jakby wcale nie ważyła najwyżej czterdziestu kilo i nie wyglądała jak obsada The Walking Dead.
- Opowiadaj.
Dopiero kiedy słońce znikało już za horyzontem opuściłem jej pokój, uprzednio pomagając jej przebrać się w spraną koszulę nocną i ułożyć się w fałdach pościeli, które pochłaniały ją w całości. Delikatnie zamknąłem drzwi i oparłem się o chłodną ścianę, spoglądając przez balustradę na światło padające z kuchni. Miałem ochotę po prostu się rozpłakać. Co się z nami stało, z naszą czwórką, kochającą się rodziną. Miałem wrażenie jakbym właśnie tracił jej resztki, które niczym piasek wypływały przez moje palce. Stałem tak jeszcze dobre dziesięć minut wpatrując się w ciemno zielony, wychodzony dywan, zastanawiając się nad ostatnimi trzema latami mojej nieobecności, by po chwili z westchnieniem zejść na dół i skierować się do kuchni.
Dopiero będąc wewnątrz dostrzegłem ojca zdejmującego czajnik z palnika. Spojrzał w moją stronę ze smutkiem na twarzy, po czym zalał wrzątkiem wyszczerbany kubek z logo firmy ubezpieczeniowej.
- Mi też możesz zrobić. – Powiedziałem, siadając na tapczanie. Powoli oparłem łokcie na stole i schowałem twarz w dłoniach, oddychając głęboko. Chwilę później pojawił się przede mną kubek niesłodzonej earl grey, a krzesło naprzeciwko zaskrzypiało. Trwaliśmy tak w ciszy, przerywanej jedynie przez tykanie zegara ustawionego na brudnym pochłaniaczu.
- Jak się trzymasz?
Spojrzałem na niego nieprzytomnie. Wyglądał na poważnego, z dłońmi naokoło naczynia, patrząc prosto w moje oczy.
- Jest w porządku. – Mruknąłem, przyciągając do siebie herbatę i wyjmując z niej łyżeczkę.
- Nie wymieszałeś.
- Wiem, że już to zrobiłeś. Jak zawsze – dodałem po chwili zastanowienia. W pomieszczeniu znów zapanowała niezręczna cisza.
- Przepraszam. Za… Za wszystko. – Po raz kolejny spojrzałem w jego oczy i westchnąłem cicho.
- Nie wymagaj ode mnie cudownego przebaczenia.
- Nie wymagam.
- Wróciłem dla mamy. Gdyby chodziło o ciebie nawet bym się nie zastanawiał. – Widziałem jak drży, kiedy wypowiedziałem ostatnie zdanie. Powoli przełknął ślinę i obrócił kubek dwa razy.
- Wiem. Chcę po prostu, żeby najbliższe tygodnie obyły się bez niepotrzebnych kontrowersji. Chcę… Chcę żeby mama… Żeby Marie…
- Rozumiem – przerwałem, spoglądając w okno wychodzące na ogród, chwilę przyglądając się starej huśtawce. – Chcę tego samego.
Powoli wstałem i skierowałem się w stronę wyjścia.
- A twoja herbata? – Spytał, patrząc w moją stronę.
- Wypiję rano.

Powoli udałem się na górę, do swojego starego pokoju. Delikatnie nacisnąłem na klamkę i przeszedłem przez próg. Pierwsze co ujrzałem to granatowe ściany. Stara, czarna sofa, biurko pod oknem, szafa z ciuchami, dwie komody i szafka na książki. W kącie stały poukładane stare magazyny motoryzacyjne, a zza szafy wystawał karton po częściach do motocyklu. Mój stary, ukochany pokój. Powoli otworzyłem sofę i wyciągnąłem z jej wnętrza pościel, wciąż pachnącą lukrecjowym proszkiem do prania. W kilka sekund ściągnąłem buty i ubrania, by wylądować pod kołdrą w samych bokserkach. Powoli przetarłem oczy i wyciągnąłem się na delikatnie przykrótkim posłaniu. Nie ma to jak w domu.

*
**

Rozdział trochę nie przypadł mi do gustu. Nie wiem, wciąż mam wrażenie, że coś jest nie tak, coś nie gra. Ale trudno, lepiej raczej nie będzie ;)
Dziękuję bardzo za komentarze pod prologiem i jednego obserwującego, nawet nie wiecie jak się cieszyłam jak to zobaczyłam haha :3
W kolejnym powinno pojawić się już trochę więcej akcji dotyczącej teraźniejszości, więc mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Do następnego!